Dyrholaey i Myrdalsjokull
Mgła, mgła, mgła – nawet ona nie
jest w stanie przygasić długiego, ciągłego dnia polarnego.
(zdjęcie wykonane o 1-wszej w nocy z okna guesthousu)
No ale
co z naszymi planami na dziś, jak nic nie widać. Prawdą jest to co
napisali w przewodniku, że okolice Vik są najwilgotniejszym
miejscem w kraju. Pada tu prawie codziennie z nisko zawieszonych
chmur. Po dobrym śniadanku wyruszamy w drogę. Dziś Dyrholaey –
majestatyczny przylądek zwany islandzkimi drzwiami piekieł z racji
burzliwego tam oceanu i wielu w tym miejscu ofiar na morzu. Przylądek
ten jest jednocześnie najbardziej na południe wysunięta częścią
Islandii. Wybrzeże Dyrholaey przyciąga ciekawie ukształtowanymi
skałami wystającymi z morza. Wśród nich jedne nazywane elfami, i
ta najważniejsza, przyciągająca turystów: łuk skalny z olbrzymią
dziurą pozwalającą przepłynąć przez nią mniejszym statkom.
Rozbijające się o klify i skały fale tworzą istna kipiel. A na
skałach jest też dużo do oglądania. Tam bowiem gnieździ się
rozliczne ptactwo z puffinami (maskonurami) na czele. Te ostatnie są
celem teleobiektywów turystów. Przybyliśmy więc tu i my. Z tą
mgła nie było najgorzej. Tylko przez chwilę zakrywała skały, ale
oceaniczny wiatr szybko ją rozganiał wpychając w głąb lądu.
Najpierw spenetrowaliśmy dolną część przylądka.
Potem po dość
stromej szutrowej drodze dostaliśmy się na szczyt. To tutaj można
obserwować łuk skalny z olbrzymią dziurą.
Z drugiej strony rozciąga się rozległa panorama czarnej plaży.
Na szczycie stoi również
blisko stuletnia latarnia morska.
Weszliśmy na skalny łuk (mając
pod sobą olbrzymia dziurę) i odkryliśmy królestwo puffinów.
Należało delikatnie podejść, a wręcz podczołgać się, zająć
stanowisko i... "strzelać" zdjęcia. A efekty? Oceńcie sami.
Dyrholaey był przełomowym punktem naszej podróży. Odtąd powoli
zmierzamy ku końcowi przygody. Skierowaliśmy się w stronę
Reykjaviku. Ale jeszcze przedtem zrobiliśmy „skok w bok”. No bo
byliśmy na lodowcu Langjokull, liznęliśmy Vatnajokull, a przecież
jest jeszcze jeden z trzech wielkich islandzkich lodowców:
Myrdarsjokull. Żeby było powiedziane, że zaliczyliśmy całą
wielką trójkę, udaliśmy się na lodowiec Solheimajokull, który
jest częścią tego ostatniego. Nie wystraszył nas pokrapujący
deszcz i dotarliśmy szutrową drogą F221 prawie pod sam lodowiec.
Od
końca drogi prowadziła ścieżka, którą po 15 minutach osiągało
się cel.
Lodowiec w dużej części pokryty był pyłem wulkanicznym
(pewnie z ostatniej erupcji Eyjafjallajokull). Dostać się można było do niego przez grząskie wulkaniczne "wydmy'. Pochodziliśmy trochę
po lodowcu zaglądając w głębokie szczeliny.
Przy lodowcu znajduje
się niewielkie schronisko w kształcie konteneru, gdzie uraczyliśmy
się kawą, bowiem czuliśmy spadek ciśnienia.
I dobrze to czuliśmy,
bo wkrótce po wyjeździe na drogę N1 rozpadało się i ulewnie
lało do samego Reykjaviku. Przed Reykjavikiem zatrzymaliśmy się,
jak się okazało, na nietypowej stacji benzynowej. Właściciel
stacji, jako fan footbolu urządził na niej prawdziwe muzeum
piłkarstwa, prezentując w budynku stacji (w części barowej)
szaliki, proporczyki klubowe, zdjęcia z ważnych wydarzeń
piłkarskich i portrety piłkarzy (islandzkich). Znaleźliśmy tam
też akcenty polskie: szalik z napisem „Polska biało-czerwoni” i
proporczyk Ruchu Chorzów.
W deszczu przybyliśmy do naszego
islandzko-polskiego guesthousu, by po wypakowaniu się spędzić
popołudnie w stolicy Islandii.
Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna