wtorek, 17 czerwca 2014

Dyrholaey i Myrdalsjokull

Mgła, mgła, mgła – nawet ona nie jest w stanie przygasić długiego, ciągłego dnia polarnego. 

(zdjęcie wykonane o 1-wszej w nocy z okna guesthousu)

No ale co z naszymi planami na dziś, jak nic nie widać. Prawdą jest to co napisali w przewodniku, że okolice Vik są najwilgotniejszym miejscem w kraju. Pada tu prawie codziennie z nisko zawieszonych chmur. Po dobrym śniadanku wyruszamy w drogę. Dziś Dyrholaey – majestatyczny przylądek zwany islandzkimi drzwiami piekieł z racji burzliwego tam oceanu i wielu w tym miejscu ofiar na morzu. Przylądek ten jest jednocześnie najbardziej na południe wysunięta częścią Islandii. Wybrzeże Dyrholaey przyciąga ciekawie ukształtowanymi skałami wystającymi z morza. Wśród nich jedne nazywane elfami, i ta najważniejsza, przyciągająca turystów: łuk skalny z olbrzymią dziurą pozwalającą przepłynąć przez nią mniejszym statkom. Rozbijające się o klify i skały fale tworzą istna kipiel. A na skałach jest też dużo do oglądania. Tam bowiem gnieździ się rozliczne ptactwo z puffinami (maskonurami) na czele. Te ostatnie są celem teleobiektywów turystów. Przybyliśmy więc tu i my. Z tą mgła nie było najgorzej. Tylko przez chwilę zakrywała skały, ale oceaniczny wiatr szybko ją rozganiał wpychając w głąb lądu. Najpierw spenetrowaliśmy dolną część przylądka. 






Potem po dość stromej szutrowej drodze dostaliśmy się na szczyt. To tutaj można obserwować łuk skalny z olbrzymią dziurą. 

Z drugiej strony rozciąga się rozległa panorama czarnej plaży.


Na szczycie stoi również blisko stuletnia latarnia morska. 


Weszliśmy na skalny łuk (mając pod sobą olbrzymia dziurę) i odkryliśmy królestwo puffinów. Należało delikatnie podejść, a wręcz podczołgać się, zająć stanowisko i... "strzelać" zdjęcia. A efekty? Oceńcie sami. 





Dyrholaey był przełomowym punktem naszej podróży. Odtąd powoli zmierzamy ku końcowi przygody. Skierowaliśmy się w stronę Reykjaviku. Ale jeszcze przedtem zrobiliśmy „skok w bok”. No bo byliśmy na lodowcu Langjokull, liznęliśmy Vatnajokull, a przecież jest jeszcze jeden z trzech wielkich islandzkich lodowców: Myrdarsjokull. Żeby było powiedziane, że zaliczyliśmy całą wielką trójkę, udaliśmy się na lodowiec Solheimajokull, który jest częścią tego ostatniego. Nie wystraszył nas pokrapujący deszcz i dotarliśmy szutrową drogą F221 prawie pod sam lodowiec. 


Od końca drogi prowadziła ścieżka, którą po 15 minutach osiągało się cel. 



Lodowiec w dużej części pokryty był pyłem wulkanicznym (pewnie z ostatniej erupcji Eyjafjallajokull). Dostać się można było do niego przez grząskie wulkaniczne "wydmy'. Pochodziliśmy trochę po lodowcu zaglądając w głębokie szczeliny. 






Przy lodowcu znajduje się niewielkie schronisko w kształcie konteneru, gdzie uraczyliśmy się kawą, bowiem czuliśmy spadek ciśnienia.


 I dobrze to czuliśmy, bo wkrótce po wyjeździe na drogę N1 rozpadało się i ulewnie lało do samego Reykjaviku. Przed Reykjavikiem zatrzymaliśmy się, jak się okazało, na nietypowej stacji benzynowej. Właściciel stacji, jako fan footbolu urządził na niej prawdziwe muzeum piłkarstwa, prezentując w budynku stacji (w części barowej) szaliki, proporczyki klubowe, zdjęcia z ważnych wydarzeń piłkarskich i portrety piłkarzy (islandzkich). Znaleźliśmy tam też akcenty polskie: szalik z napisem „Polska biało-czerwoni” i proporczyk Ruchu Chorzów. 






W deszczu przybyliśmy do naszego islandzko-polskiego guesthousu, by po wypakowaniu się spędzić popołudnie w stolicy Islandii.

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna