Thjorsa
Niestety wczorajsze prognozy
właścicielki naszego guesthaousu sprawdziły się. Gdy tylko
otworzyliśmy oczy, a tu leje. Jemy śniadanie, a tu leje. Leje na
tyle, że trudno zapakować się do samochodu. Ale stare islandzkie
powiedzenie mówi: „Jeśli nie podoba ci się pogoda, poczekaj 5
minut”. No to poczekaliśmy. Wprawdzie nie pięć, ale kilkanaście
minut, ale przestało lać. Tym niemniej pogoda nas dziś nie
rozpieszczała, bowiem co jakiś czas była mżawka, a nawet podczas
jazdy krótkotrwała burza „aerozolowa”. Kilka kilometrów za
Reykhold znajduje się miejscowość Skalholt. Jest to ważna dla
Islandczyków miejscowość, a wręcz miejsce święte, bowiem tu
znajduje się odwieczna stolica biskupia Islandii. Coś w rodzaju
naszego Gniezna. Obecnie główny biskup rezyduje w Reykjaviku, a tu
jest vice-biskup. Mówimy oczywiście o religii luterańskiej.
Biskupstwo to kompleks budynków położonych na obrzeżach w skład
których wchodzi kościół katedralny, dom pastora, szkoła i inne
zabudowania o charakterze gospodarczym. Sam kościół, jak to w
stylu luterańskim – surowy, ale czysto utrzymany, z ławkami
pokrytymi poduszkami (aby było ciepło). Uwagę zwraca piękny fresk
na ołtarzu przedstawiający Chrystusa. Obok kościoła znajdują
stary dom islandzki z dachem pokrytym darnią oraz się tereny
wykopaliskowe, w których odnaleziono podwaliny starszych budynków
kościelnych, wśród których wydobyto przedmioty eksponowane
obecnie w przykościelnym muzeum. W muzeum dowiedzieliśmy się, że
biskupstwo w tym miejscu datuje się od co najmniej 1000 roku.
Istnieje wykaz biskupów. Na ekspozycji pokazano również dzisiejsze
funkcjonowanie wspólnoty. Jako, że dziś niedziela, był tez czas
na chwilę modlitwy. Wychodząc z kompleksu uwagę zwraca przepiękna
panorama na rzekę Hvita i przeciwległe wzgórze.
Z doliny rzeki
Hvita przedostaliśmy się do sąsiedniej doliny rzeki Thjorsa (w
języku islandzkim zaczynająca się na literą rodzimą o wymowie
angielskiego „th”). Thiorsa to najdłuższa rzeka Islandii. Jej
przebieg to ok. 250 km. Zaczyna się w highlandzie i zasilana jest
głównie wodami z największego lodowca Islandii Vatnajokull. Tuż
przed opuszczeniem highlandu dzięki spiętrzeniom wody rzeka
wykorzystywana jest dla potrzeb energetyki. Większość energii
elektrycznej w Islandii produkowana jest tutaj. Nie dziwi więc
taniość energii elektrycznej w Islandii (co widoczne jest przez
permamentne świecenie świateł przed domami, nawet w lecie, gdy
przez całą dobę jest jasno). O skali produkcji energii
elektrycznej mogliśmy się przekonać, obserwując dużą ilość
linii przesyłowych wzdłuż przebiegu doliny. W dolnej części
rzeka tworzy rozlewiska,
co stwarza warunki dla rolnictwa, głównie jednak pastwiska, na których dominują konie, potem owce, a najmniej widzieliśmy krów. Niestety wszystko to przebijają... muchy. Taka ich ilość jaka nas napastowała na postojach chyba zdarzyła się nam po raz pierwszy w życiu. Wprawdzie nie gryzły, ale było to nieprzyjemne. Podczas dalszej jazdy nauczyliśmy się, że jest rada na to. Obznajomieni w temacie tubylcy chodzą w czymś w rodzaju siatek na głowie (coś a la pszczelarze).
Jechaliśmy w górę rzeki. Droga przez dolinę wiła się, a my podziwialiśmy rozlewiska rzeki z bujną, kwitnąca roślinnością na brzegach
oraz okoliczne powulkaniczne wzgórza. Niestety z powodu pełnego zachmurzenia nie mogliśmy zobaczyć z bliska wulkanu Hekla. W Thjotveldisbaer zwiedziliśmy zrekonstruowaną chatę sprzed tysiąca lat, kiedy to erupcja wulkanu Hekla przykryła popiołem wulkanicznym siedliska ludzkie. Chata taka, oczywiście pokryta darnią, w swym wnętrzu dzieliła się na kilka części: część do spania, tzw. część pobytu dziennego, mleczarnia i... toaleta. W tej ostatniej potrzebę załatwiało się stojąc na wyższej części, tka by ekskrementy spadały do niższej skąd je wypłukiwano. Ciekawe było to, że pomieszczenie to było dość obszerne. Dowiedzieliśmy się, że w chacie zamieszkiwało około 15 osób, stąd aby umożliwić wszystkim jednoczasowo załatwienia potrzeby (może robili to zbiorowo?), stąd taka konstrukcja. Obok chaty szumiał kilkunastometrowy wodospad.
Pojechaliśmy jeszcze do podobnej rekonstrukcji w Stong, oddalonej zaledwie o ok. 7 km. Ale jako że droga była szutrowa i wyboista, zabrało nam to trochę czasu. Nagrodą za to były cudowne widoki i dzikość przyrody, ani żywego ducha.
Zrekonstruowaną chatę odnaleźliśmy na końcu drogi w odległości ok. 150 m. przechodząc przez rzekę po mostku. Koniec drogi nie oznaczał wprawdzie dokładnie jej końca, bo biegła ona dalej, ale po drugiej stronie rzeki, a to niestety nie dla nas.
Chatę
zwiedzało się samoobsługowo. Trzeba było sobie ją otworzyć, a
potem zamknąć i wpisać się do księgi pamiątkowej. Układ chaty
był podobny do uprzednio odwiedzonej.
Powróciwszy na asfaltowy szlak pojechaliśmy jeszcze w górę doliny i przy hydroelektrowni dzięki obecnemu tam mostowi przedostaliśmy się na drugi brzeg, by kontynuować drogę powrotną. Przez 20 km jechało się jednak po szutrze,
a samochód zostawiał za sobą chmurę pyłu. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie odbija droga w kierunku Landmannalaugar, naszego niedoszłego wcześniej planowanego celu. Mogliśmy naocznie przekonać się, że to co było podawane w internecie o zamknięciu tej drogi było faktem, o czym oznajmiały znaki i przeciągnięta w poprzek linka. Zresztą patrząc w dal w przebieg drogi, nawet rowerem trudno byłoby po niej jechać.
A zatem podążaliśmy w dół doliny Thjorsa,
by w końcu po asfalcie dotrzeć do miejscowości Hella, gdzie spożyliśmy nasza lunch (znów pyszna ryba, tym razem z sosem z krewetkami) oraz dokonaliśmy niezbędnej aprowizacji w przydrożnym sklepie. Tu m.in. nabyliśmy kiełbasę podlaską (tak!) made in Reykjavik (tytuł produktu oryginalny jak napisano, a pod spodem: „Polskar pylsur” i opis składu i sposobu przyrządzania po polsku i po islandzku). A więc nie tylko Prince-Polo!
co stwarza warunki dla rolnictwa, głównie jednak pastwiska, na których dominują konie, potem owce, a najmniej widzieliśmy krów. Niestety wszystko to przebijają... muchy. Taka ich ilość jaka nas napastowała na postojach chyba zdarzyła się nam po raz pierwszy w życiu. Wprawdzie nie gryzły, ale było to nieprzyjemne. Podczas dalszej jazdy nauczyliśmy się, że jest rada na to. Obznajomieni w temacie tubylcy chodzą w czymś w rodzaju siatek na głowie (coś a la pszczelarze).
Jechaliśmy w górę rzeki. Droga przez dolinę wiła się, a my podziwialiśmy rozlewiska rzeki z bujną, kwitnąca roślinnością na brzegach
oraz okoliczne powulkaniczne wzgórza. Niestety z powodu pełnego zachmurzenia nie mogliśmy zobaczyć z bliska wulkanu Hekla. W Thjotveldisbaer zwiedziliśmy zrekonstruowaną chatę sprzed tysiąca lat, kiedy to erupcja wulkanu Hekla przykryła popiołem wulkanicznym siedliska ludzkie. Chata taka, oczywiście pokryta darnią, w swym wnętrzu dzieliła się na kilka części: część do spania, tzw. część pobytu dziennego, mleczarnia i... toaleta. W tej ostatniej potrzebę załatwiało się stojąc na wyższej części, tka by ekskrementy spadały do niższej skąd je wypłukiwano. Ciekawe było to, że pomieszczenie to było dość obszerne. Dowiedzieliśmy się, że w chacie zamieszkiwało około 15 osób, stąd aby umożliwić wszystkim jednoczasowo załatwienia potrzeby (może robili to zbiorowo?), stąd taka konstrukcja. Obok chaty szumiał kilkunastometrowy wodospad.
Pojechaliśmy jeszcze do podobnej rekonstrukcji w Stong, oddalonej zaledwie o ok. 7 km. Ale jako że droga była szutrowa i wyboista, zabrało nam to trochę czasu. Nagrodą za to były cudowne widoki i dzikość przyrody, ani żywego ducha.
Zrekonstruowaną chatę odnaleźliśmy na końcu drogi w odległości ok. 150 m. przechodząc przez rzekę po mostku. Koniec drogi nie oznaczał wprawdzie dokładnie jej końca, bo biegła ona dalej, ale po drugiej stronie rzeki, a to niestety nie dla nas.
Powróciwszy na asfaltowy szlak pojechaliśmy jeszcze w górę doliny i przy hydroelektrowni dzięki obecnemu tam mostowi przedostaliśmy się na drugi brzeg, by kontynuować drogę powrotną. Przez 20 km jechało się jednak po szutrze,
a samochód zostawiał za sobą chmurę pyłu. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie odbija droga w kierunku Landmannalaugar, naszego niedoszłego wcześniej planowanego celu. Mogliśmy naocznie przekonać się, że to co było podawane w internecie o zamknięciu tej drogi było faktem, o czym oznajmiały znaki i przeciągnięta w poprzek linka. Zresztą patrząc w dal w przebieg drogi, nawet rowerem trudno byłoby po niej jechać.
A zatem podążaliśmy w dół doliny Thjorsa,
by w końcu po asfalcie dotrzeć do miejscowości Hella, gdzie spożyliśmy nasza lunch (znów pyszna ryba, tym razem z sosem z krewetkami) oraz dokonaliśmy niezbędnej aprowizacji w przydrożnym sklepie. Tu m.in. nabyliśmy kiełbasę podlaską (tak!) made in Reykjavik (tytuł produktu oryginalny jak napisano, a pod spodem: „Polskar pylsur” i opis składu i sposobu przyrządzania po polsku i po islandzku). A więc nie tylko Prince-Polo!
Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna