sobota, 14 czerwca 2014

Geysir, Gullfoss i highland

Pogoda, po nocnym deszczu, zapowiadała się nieźle. Wprawdzie na niebie było trochę chmur, ale widoczność była dobra i nic nie zapowiadało opadów. Pierwszym punktem dnia był słynny gejzer w miejscowości Geysir. To zaledwie kilknaście kilometrów od naszego miejsca noclegu. Nazwa "gezjzer", która przyjęła się na całym świecie,  odnosząca się do zjawiska geotermalnego, jakim jest erupcja wody z głębi ziemi pod dużym ciśnieniem pochodzi właśnie od nazwy miejscowości Geysir. Znaczna powierzchnia miejscowości pokryta jest mniejszymi lub większymi "dymiącymi" gejzerkami" z których sączą się strumyki gorącej wody. Ten najważniejszy, przyciągający uwagę turystów, "wybucha" co kilka minut wznosząc pary wody na kilkanaście metrów. Erupcja jest tak nagła i nieoczekiwana, że trzeba być skupionym trzymając aparat fotograficzny, by nie przeoczyć widowiska. Opadająca mgiełka wodna zrasza okolicę, w tym skupionych w pobliżu turystów. Tablice ustawione obok gejzera ostrzegają jednak o niebezpieczeństwie w przypadku zbytniego zbliżania się do gejzera.











Po opadnięciu emocji związanych z erupcjami można się posilić w pobliskim ośrodku turystycznym, natankować samochód (ostania możliwość przed higlandem) lub zaopatrzyć się w pamiątki, np. czyste islandzkie powietrze "konserwowane".





Kolejną atrakcją był jeden z największych i najpiękniejszych wodospadów na świecie: Gullfoss na rzece Hvita. Wodospad składający się z dwóch ustawionych pod kątem kaskad zrzuca wodę wgłąb wąskiego kanionu. Rzeczywiście robi wrażenie.



Po uczcie duchowej i przyjemnościach jakimi było oglądanie gejzerów, wodospadu, przyszedł czas na trudniejsze zadanie: zmierzenie się z tzw. highlandem, a raczej jego szutrowymi drogami. Wybraliśmy drogę F35 zwaną Kjalvegur. Jeszcze tydzień temu była zamknięta dla ruchu. Otworzono ją zaledwie 3 dni temu. Tablice przed wjazdem na nią ostrzegają jednak, że ruch samochodów bez napędu 4x4 jest tam niedozwolony. My na szczęście taki posiadaliśmy. Kilka kilometrów za wodospadem Gullfoss zakończył się asfalt. 



Dobrze utwardzona droga szutrowa nie sprawiała początkowo kłopotu. Można było rozwinąć prędkość do 60 km/h. Droga wiła się jednak, pokonywaliśmy mniejsze lub większe strome podjazdy i zjazdy, przejeżdżaliśmy po wąskich mostach nad rwącymi potokami.




Wreszcie droga istotnie zaczęła wznosić się na przełęcz Blafellshas, która znajduje się na wysokości ok. 700 m npm. Na przełęczy trochę przychmurzyło się i pokropiło.


Zjazd na na drugą stronę dostarczał wielu emocji z powodu roztaczających się rozległych widoków na lodowce Langjokull i Hofsjokull oraz rozpostartą między nimi dolinę, w której leżało jezioro Hvitavatn. Jezioro zasilane jest potokami wypływającymi spod lodowca Langjookull i daje początek rzece Hvita. 



Zjechaliśmy do doliny, która przed nami rozpościerała się na dobre kilkadziesiąt kilometrów. Unoszące się chmury pyłu w dalekiej odległości przed nami od poprzedzających nas nielicznych tu pojazdów, dawały do zrozumienia ile jeszcze drogi przed nami. 


W miarę pokonywania jednak tej trasy, szybkość naszej jazdy sukcesywnie spadała z racji pogarszania się warunków na drodze: najpierw tzw. "pralka", potem koleiny i wyboje. Doszło do tego, że przemieszczaliśmy się z prędkością 10 km/h, a cel przez nas obrany był jeszcze 40 km przed nami. Wyprzedzały nas "monstra" na szerokich kołach i wysokim zawieszeniu. Na wąskiej drodze z trudem musieliśmy im ustępować miejsca. W końcu zapadła decyzja o bezsensowności kontynuowania tej męki (po przejechaniu ponad 60 km). Łatwo powiedzieć, ale jak zawrócić. W końcu jednak znaleźliśmy szersze miejsce i dokonaliśmy nawrotu. Po ponownym wjechaniu na przełęcz zauważyliśmy, że po odchodzącej w bok drodze w kierunku lodowca Langjokull przemieszczają się pojazdy przypominające autobusy. No to dlaczego by nie my... I poza tym warto z bliska zobaczyć lodowiec. 


Znów więc pniemy się pod górę, a droga sprawiająca początkowo niezłe wrażenie, stawała się coraz bardziej kłopotliwa z racji wyboi i płynącej po niej wody z topniejącego się śniegu. Okazało się, że owe autobusy, to specjalne pojazdy przystosowane do jazdy po takich właśnie drogach w celu przewozu turystów na lodowiec. Tam specjalnymi skuterami śnieżnymi robione są kursy po lodowcu (oczywiście za słoną opłatą). Dotarliśmy w końcu na lodowiec i choć nie skorzystaliśmy ze skuterów, to i tak było sporo emocji związanych tak z pokonaniem drogi (największy problem był z mijaniem się z szerokokołowymi "monstrami") jak i z nagrodą za ten trud w postaci niesamowitych widoków. 





Po tych wrażeniach powróciliśmy na przełęcz i uznaliśmy, że dalsza droga to już "pestka". Zjeżdżając w dół rozkoszowaliśmy się pięknie oświetlonymi popołudniowym słońcem górami. I wreszcie asfalt... to tak jakby autostrada. W okolicy Geysiru odbiliśmy jeszcze do Haukadulur, przepięknego miejsca z bujną roślinnością i małym kościółkiem nad potokiem. 



Potem jeszcze rozkoszowaliśmy się pięknem pasących się licznie koni. 



Po powrocie do Reykhold jeszcze relaks w przydomowym jaccuzi z wodą geotermalną


 i rozkoszowanie się pięknie oświetlonymi  "wieczorno-nocnym" słońcem okolicznymi górami (w tym wulkan Hekla).


Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna