środa, 11 czerwca 2014

Snaefellsnes

Po dobrze przespanym "nocodniu" (przez całą noc jasno) ranek rozpoczął się od kawy z widokiem na Borgarfjordur i przylegające ośnieżone szczyty.


Pogoda zapowiadała się obiecująco: słońce, trochę chmurek, wspaniała widoczność.


Dziś naszym celem był Półwysep Snaefellnes położony w zachodniej części Islandii. Mówi się, żeby poznać dobrze Islandię, trzeba zacząć właśnie od tego zakątka. Jest to miejsce magiczne dla Islandczyków. Przede wszystkim ze względu na znajdujące się tu siedlisko wszelkich troli i elfów. W nowszych czasach górujący nad półwyspem lodowiec Snaefellsjokull (1445 m npm.) stał się dobrym miejscem jako lądowisko dla wszelkich niezidentyfikowanych obiektów latających (UFO). Magia tego miejsca jest na tyle istotna, iż miała wpływ na niektórych twórców. To właśnie tu zaczyna się słynna "Podróż do środka Ziemi" Julesa Verne'a. Nim jednak zapoznaliśmy się z tym niezwykłym miejscem, w pobliskim Borgarnes zaopatrzyliśmy się w prowiant, zatankowali, uzupełnili powietrze w kołach (to bardzo ważna na tutejszych drogach). Jadąc w kierunku półwyspu co raz przejeżdżaliśmy przez pola lawowe, z fragmentami lawy przybierającymi nieraz dziwaczne kształty.


Pola lawowe powstały na skutek aktywności sejsmicznej okolicznych wulkanów w nieodległych dla nas czasach, bo jakieś 3-4 tys. lat temu. Co chwilę mijaliśmy też mniejsze lub większe stożki tektoniczne. Na nielicznych fragmentach pokrytych trawą co jakiś czas napotykaliśmy niewielkie stada owiec lub kóz (chyba chodziły samopas). Nieliczne spotykane tu zagrody najczęściej zajmują się tu hodowlą... koni.


Zresztą jeźdźców konnych jest tu na tyle dużo, że stosując odpowiedniej skali, można to zjawisko porównać do "chmary" rowerzystów w Pekinie czy Sajgonie.


Nieliczne łąki, szczególnie w pobliżu cieków wodnych obfitują w kwiecie, najczęściej koloru żółtego, a to za sprawą jaskrów i mleczów (czyli pora roku odpowiada naszemu kwietniowi, a to przecież początek islandzkiego lata, które skończy się za miesiąc).


Jadąc na Półwysep po prawej stronie towarzyszą wulkaniczne szczyty o różnych kształtach, w różnych kolorach i częściowo pokryte śniegiem.


Po lewej stronie rozciągają się równiny poprzecinane wspomnianym polami lawowym, rozciągające się do pobliskiego Oceanu. Już na Półwyspie, w okolicy Buthir uwagę naszą przykuł wodospad, którego wody spadały wąska strugą z wysokości. Zresztą jadąc dalej napotkaliśmy więcej mniejszych lub większych takich wodospadów.


W samym Buthir atrakcja jest samotnie stojący drewniany, czarny kościółek pochodzący z XVIII w., z przylegającym niewielkim cmentarzykiem okolonym murem z kamieni lawowych. Kościółek wybudowano wśród rozległego pola lawowego, pomiędzy czarnymi wulkanicznymi górami ze wspomnianym wodospadem a Oceanem Atlantyckim.



Spenetrowaliśmy tu nieco pole lawowe rozkoszując się formami skalnymi, rozpadlinami, przepięknym kwieciem tu i ówdzie oraz porostami, po których stąpa się jak po gąbce.




 Kolejnym punktem, który był wart dla zatrzymania się, była miejscowość Armarstapi. Parę domków "na krzyż", ale to co interesujące, to przepiękne wybrzeże klifowe oraz pomnik miejscowego, legendarnego olbrzyma zbudowany z kamieni magmowych.




Tu był też czas na południowe co nieco, czyli tradycyjna islandzka zupa mięsna z kapustą w restauracji, której dachy pokryte były darniami trawy (to częsty sposób pokryć dachowych w Islandii).



W sąsiedniej miejscowości  Hellnar również podziwialiśmy klify. Z obu też miejscowości wspaniały roztaczał się widok na lodowiec Snaefellsjokull (co jakiś czas przysłaniany był przez chmury).



Nieco dalej Malarrif najbardziej na południe wysunięty przylądek Półwyspu Snaefellnes, a tu dwie wielkie magmowe skały o nieprawdopodobnych kształtach, wystające z morza.


Oprócz samej urody klifów, wspaniałą była niezliczona ilość gnieżdżącego się tam ptactwa, głównie mew.

Przemierzając Półwysep "zrobiliśmy" na nim pętlę. Na "szczycie" tej pętli były nadmorskie równiny z co jakiś czas występującymi na nich niewielkim stożkami wulkanicznymi. Przez odcinki równin nasza droga biegła prosto przez kilka kilometrów (jak na bezdrożach Stanów Zjednoczonych).



Przy jednym ze stożków wulkanicznych o nazwie Saxholl zatrzymaliśmy się by wspiąć się nań. Dysząc wyszliśmy po grząskim żużlu na leżący 109 m npm. szczyt z obecnym na nim kraterem. Ze szczytu roztaczał się piękny widok na nadmorską równinę i nieodległy Snaefellsjokull.





Jechaliśmy dalej, Snaefellsjokull towarzyszył nam teraz z prawej strony.


Potem mijaliśmy niewielkie osady Hellisandur i Rif, a w Olafsviku ponownie zobaczyliśmy wodospad ze spadającą z wysokości wodą (wodospad był w samym centrum miejscowości, tuż przy ośrodku zdrowia i nowoczesnym architektonicznie kościółku).



Jadąc dalej mijaliśmy obecne po tej (północnej) stronie Półwyspu liczne fiordy i "wychodzące" w morze spiczaste wzniesienia.

Przez jeden z fiordów poprowadzono długi most.


 Północna część Półwyspu, w porównaniu z południową była bardziej zielona.


W końcu dotarliśmy do Stykkishomur, urokliwego miasteczka portowego (stąd odpływają promy na położony w kierunku północnym Półwysep Vertfirdir oraz bazuje tu flota rybacka).


W miasteczku znaleźliśmy sympatyczną knajpkę, w której, jak na tutejsze ceny, całkiem niedrogo spożyliśmy posiłek: zupa z owoców morza oraz tzw. czerwona ryba (choć na talerzu była biała). Było pyszne. Dobra kawa na koniec dnia dopełniła swego.




Potem już "jednym susem" , uprzednio "zamknąwszy pętlę" na Półwyspie, podążaliśmy do Reykjaviku. Wysoko stojące słońce pomimo późnej pory (21-sza) wspaniale (bo z innej strony) oświetlało mijane przez nas szczyty. Przed samym Reykjavikiem droga przechodzi przez 6-kilometrowy tunel pod Hvalfiordem.


Malkontenci co do opłat za nasze płatne odcinki autostrad niech nie narzekają. Tu opłata wyniosła w przeliczeniu ok. 30 zł. (za 6 km). W tunelu w początkowym odcinku zjeżdża się dość ostro w dół, by po krótkim płaskim odcinku, znów trzeba wspiąć się do góry. Przed samym Reykiavikiem dość gęsto usiane są fotoradary, ale tu nikt nie przekracza dozwolonych prędkości (maksymalnie poza miastem 90km/h, w miejscowościach 50km/h, a bywa też i 35(!)kn/h. Poza fotoradarami, przed miejscowościami często spotkać można radary wyświetlające prędkość przejeżdżającego pojazdu i jeśli jest ona dozwolona, to pojawia się uśmiechnięta buźka :), jeśli nie to :(. Zwykle pojawia się :). Przedmieścia Reykjaviku to nowoczesne osiedla wśród łubinowych pól i przystrzyżonych trawników oraz dobre rozwiązania komunikacyjne. Choć ruch tu nie jest zniewalający (gdzie tam w porównaniu do korków warszawskich). Dzięki GPS-owi szybko namierzyliśmy nasz Guesthouse, który mieści się w centrum miasta, niedaleko portu (widać go z okien). Przybywamy do pensjonatu, a tu drzwi otwarte, ale ani żywego ducha. Wkrótce dostrzegłem na blacie recepcji kopertę z napisanym na niej moim imieniem i nazwiskiem. W kopercie klucz z numerem pokoju, hasło dostępu do internetu i życzenia miłego pobytu. Pełna samoobsługa (i zaufanie jednocześnie). Jakby nam było mało ryb na dzisiaj, to na kolację spożyliśmy w pokoju zakupione wcześniej suszone ryby (coś a la chipsy rybne, z tym, ze wymagają długiego gryzienia i żucia). No tak, rozpisałem się, a tu północ minęła, a słoneczko nadal nad horyzontem. Może jednak zajdzie za chwilę na trochę. Czas spać.

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna