poniedziałek, 16 czerwca 2014

Lodowce

Kiedy kończyłem pisać poprzedniego posta wczoraj, a raczej dzisiaj, bo o 0:30, na dworze panowała wspaniała pogoda: niebo prawie błękitne (z odcieniem różu), przepiękne widoki  kierunku lodowca Vatnajokull, a ptaki śpiewały w różnych tonacjach.


Niestety rano sytuacja była zupełnie odmienna: mocno siąpiło, było szaro i ponuro. A to dopiero. My tu w planie mamy przedsięwzięcia wymagające pogody (widoki), a tu świata nie widać. W myśl islandzkiej zasady, że jeśli pogoda ci się nie podoba, odczekaj 5 minut, poczekaliśmy nawet godzinę i nic. W związku z tym po pysznym śniadanku serwowanym przez polską obsługę w hotelu wyruszyliśmy w drogę. Co będzie, to będzie (w znaczeniu pogody). Jadąc, chmury mieliśmy tuż nad głową. Przejeżdżaliśmy przez bezkresne pustkowia pokryte czarnym, wulkanicznym pyłem, od czasu do czasu z żółtawymi porostami.


W niektórych miejscach występowały równie bezkresne połacie pól łubinowych.


 Po lewej stronie góry ze szczytami zanurzonymi w chmurach,


 po lewej ocean, który stapiał się z chmurną mgławicą. Co jakiś czas z górskich zboczy spadały strugi wąskich wodospadów,


a my przejeżdżaliśmy przez równie wąskie krótsze lub dłuższe mosty. Te dłuższe zawierały w sobie mijanki w liczbie 2 lub 3 w zależności od długości mostu. Powierzchnia mostu, po której się jechało wykonana była z karbowanego metalu, co dawało charakterystyczny odgłos spod kół.


W miarę upływu czasu pogoda jednak poprawiała się. Coraz bardziej wyłaniały się z chmur górskie szczyty. Aż w końcu dojrzeliśmy przed nami dwa "jęzory" lodowców do których zmierzaliśmy.


Miejsce nazywało się Skaftafell, a lodowce są fragmentem wielkiego jak Korsyka lodowca Vatnajokull. Zaparkowaliśmy na parkingu przy centrum turystycznym i udaliśmy się szlakiem do czoła lodowca Skatafelljsokull. Szlak dobrze oznakowany, wygodny, początkowo wiódł przez zarośla karłowatych brzóz (podobnie jak u nas w Tatrach przez gęstwinę kosodrzewiny),


 które z czasem przerzedzały się i poprzez zwały żwiru i kamieni ujrzeliśmy cel naszej wędrówki. W miarę jak zbliżaliśmy się do lodowca, robiło się przenikliwie zimno (jakby ktoś lodówkę otworzył). Trzeba było przyodziać się w kurtki i czapki. Wreszcie dotarliśmy, po ok. 45 minutach marszu. Zwały lodu oddzielone były od nas zbiornikiem wodnym, po którym pływały nieliczne kry.



Pogoda choć nadal pochmurna, poprawiła się na tyle, że widoki na okoliczne szczyty były całkiem niezłe.

Trochę fotografii i powrót. Po wejściu w brzózki znów rozbieranie, bo ciepło. Po powrocie do centrum turystycznego zupa z mięsem baranim i obowiązkowo kawa, by móc wyruszyć na kolejny szlak w kierunku wodospadu Svartifoss. Tu trzeba było bardziej solidnie iść pod górę, ale w podobnym jak poprzednio czasie dotarliśmy pod wodospad.


Wodospad jak wodospad: struga spadająca z wysokości - widzieliśmy już lepsze w Islandii. Ale otoczenie, to co innego. Ściana, z której spadała woda składała się z licznych bazaltowych słupów, coś na kształt piszczałek organów, po bokach zaś występowały jakby grona czarnych kryształów.


 W drodze powrotnej obserwowaliśmy jeszcze mniejsze wodospadziki oraz jęzor lodowca, ale widziany z góry. Z góry też roztaczał się rozległy widok na czarne, płaskie pustkowie, po którym wiły się jak węże rzeki lodowcowe, zmierzające ku widocznemu w oddali oceanowi.




Wreszcie hit dnia: laguna z pływającymi kawałami lodu, oderwanymi od lodowca, czyli słynne Jokulsarlon. Po kilkudziesięciu minutach jazdy dotarliśmy na miejsce. W międzyczasie wyszło słońce, zrobiło się ciepło (przydrożne elektroniczne termometry wskazywały 16 stopni C), a przed nami zawały lodu różnej wielkości pływające po wodzie, bezskutecznie próbujące przedostać się do oceanu (ten swoją siłą zawracał je z powrotem). Ładna pogoda spowodowała odsłonięcie się w całej okazałości okolicznych lodowców. Jednym słowem: bajka!




Jedną z atrakcji w tym miejscu była możliwość popływania amfibią między kawałami pływającego lodu, ale nie skorzystaliśmy. Zbędny wydatek.


 Siedzieliśmy na wzgórzu wpatrzeni w to widowisko natury. Jednocześnie promienie słoneczne odbite od lodu opalały nam twarze. a za naszymi plecami szumiał ocean. Czas mijał, a przed nami jeszcze 2 godziny drogi do miejsca, gdzie zaplanowany był nocleg. Zatem dobra miejscowa kawa i w drogę. Po przejechaniu zaledwie 20-30 kilometrów pogoda ponownie "zwariowała": liczne przelotne opady drobnego deszczu, z okresowo przebijającym się przez chmury słońcem, powodowały, ze czarne wulkaniczne pustkowia stawały się mistyczne.


To znowu po chwilowym wypogodzeniu mogliśmy oglądać okoliczne szczyty lodowca, gdzie śnieżne połacie poprzykrywane były częściowo różnorakimi czapeczkami z chmur i oświetlone pięknie promieniami słońca.


 Aż wreszcie nastało coś, czego nie mogliśmy się spodziewać: nagle zachmurzyło się, zaczął padać drobny deszcz, robiło się coraz ciemniej i bardziej ponuro, aż wystąpiła mgła, w której widoczność spadła niemal do zera. W takich warunkach dotarliśmy do guesthousu Vellir koło Vik, który zlokalizowany jest na terenach wiejskich (hodowla koni), o czym przekonywał nas zapach. Pensjonat przyjemny, miłe właścicielki przyjęły nas życzliwie (należało zdjąć buty przed wejściem, ale i dobrze bo wewnątrz było bardzo czysto) i podjęły nas kremem ze szparagów z domowym winem (chyba porzeczkowym) - pycha. Tuż za oknem naszego pokoju widoczny jest mały stożek wulkaniczny, obok wygląda na to, jest większy, ale widać mu jedynie podstawę, reszta spowita mgłą. I w tych oto "nocnodziennych" mglistych "ciemnościach" przyszedł czas na odpoczynek.


Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna