czwartek, 19 czerwca 2014

Vertu saell Island

Nadszedł czas pożegnania Islandii. Po wczorajszej ulewie pogoda poprawiła się na tyle, że przechodziły tylko przelotne mżawki. Pozwoliło to na ostatni spacer po Reykjaviku. Jako, że to ostatni dzień w Islandii należało odwiedzić sklep z pamiątkami. To, że Islandczycy mają poczucie humoru wiedzieliśmy już wcześniej (świeże islandzkie powietrze w puszkach, słoiki z popiołem wulkanicznym), ale dopiero tutaj w wielkim sklepie z pamiątkami w Reykjaviku mogliśmy się o tym przekonać w pełni. Niezliczona ilość T-shirtów ze śmiesznymi napisami dotyczącymi Islandii to najlepszy przykład: ("Nie podoba ci się pogoda w Islandii - poczekaj 5 minut", "Jakiej części w słowie Eyjafjallajokull nie rozumiesz?" W Islandii noszę okulary słoneczne w nocy", "Wy macie pieniądze, my mamy popiół /You have cash, we have ash/" itp.).



Do tego dochodzą wymyślne produkty spożywcze. Na przykład cukierki w formie jaj puffinów, odchodów konia, czy zatytułowane po prostu "zorza polarna" z racji kolorów.


Po dokonaniu niezbędnych zakupów odwiedziliśmy jeszcze miejscowy, największy na wyspie szpital. Oczywiście tak dla oglądu, a nie w potrzebie. Szpital można by porównać do naszego przeciętnego szpitala powiatowego, choć trzeba przyznać, że o ile z zewnątrz nie robi wrażenia, to wewnątrz panuje ład i czystość. Jest dobrze oznakowany, choć dla nie-Islandczyka odnalezienie konkretnego oddziału stanowiłoby niewątpliwie trudność.



 Jako, że czas do odlotu naszego samolotu do Polski nieubłaganie kurczył się, opuściliśmy sympatyczny Reykjavik i udaliśmy się w stronę Keflaviku. Po drodze wstąpiliśmy na chwilę do Hafnarfjordur, urokliwego portowego miasteczka.





Potem zostało jeszcze na stacji benzynowej uporządkować nasz pojazd. Mycie samochodu w Islandii nie kosztuje nic. Nie dziwi to, jak ma się tyle wody. Połączoną z wężem szczotką dopucowaliśmy samochód. Jedynie za 4-minutowe odkurzanie wnętrza należało wydać 100 ISK (ok. 2,7 zł). Jeszcze dotankowanie do pełna i można oddawać samochód. Dojeżdżając do lotniska po raz pierwszy w czasie naszego pobytu w Islandii zobaczyliśmy Policję na drodze. Ale tylko dlatego, że eskortowała ważną delegację państwową (sądząc po fladze państwowej na samochodzie - ze Szwecji). Z oddaniem samochodu były podobne problemy jak z jego otrzymaniem. Miła pani w okienku odesłała nas do Reykjaviku mimo, że na dokumencie widniał napis: miejsce oddania Keflavik-airport. 


W końcu bez żadnych ceregieli odebrano od nas kluczyki i po przejechaniu 2 tysięcy kilometrów można było powiedzieć "Vertu saell Island" (Do widzenia Islandio). To do wiedzenia było trochę z łezką w oku, bowiem, mimo islandzkiej drożyzny, czuliśmy się tutaj dobrze. Zobaczyliśmy wiele ciekawych miejsc.Poznaliśmy bardzo ciepłych (mimo klimatu) i przyjaźnie nastawionych Islandczyków. A ile można by jeszcze zobaczyć? Tak więc być może tylko "do widzenia" i przygoda jeszcze się powtórzy?
Nasz "WOW-airek"  już nas oczekiwał i planowo zabrał nas do Warshau (tak po islandzku pisze się "Warszawa", a wymawia: "Warszoł").


 Humor Islandczyków mogliśmy jeszcze doświadczać w samolocie. Posadzono nas "na skrzydłach", bo chyba nie byliśmy grzecznymi dziećmi by siedzieć w tylnej części samolotu,


 a wyglądając przez okno mogliśmy przeczytać napis na skrzydle: "Czy jesteś zadowolony widokiem?"
Pomimo to każdego pasażera potraktowano jako gościa.



 I tak w dobrych nastrojach, mimo blisko 4-godzinnego lotu, dotarliśmy do Warszawy. Zakończyła się nasza przygoda pt. "Islandia-2014".

 Dziękuję wszystkim, którzy zainteresowali się blogiem. Mam nadzieję, że czytanie postów sprawiło Wam przyjemność i dało Wam garść informacji o tym ciekawym kraju, widzianych oczami zwykłego turysty.


Do zobaczenia na kolejnych wyprawach!

wtorek, 17 czerwca 2014

Znaki drogowe

Na koniec (choć należało to zrobić na początku) należy zaznajomić czytelnika bloga z tutejszymi odmiennościami, jeśli idzie o znaki drogowe. Czynię to jednak na koniec, bowiem po przejechaniu setek kilometrów po Wyspie nabyłem w tym względzie doświadczenie, którym mogę się teraz podzielić. Poniżej kilka takich przykładów.

Początek drogi szutrowej.



„Uwaga - wzniesienie, zza którego może wyłonić się pojazd” (ma to znaczenie na wąskich drogach, gdzie istnieje potrzeba ostrożnego wymijania się).


„Uwaga - zwężenie drogi” (znak ten praktycznie ustawia się przed mostami, które w znacznej części mieszczą tylko jeden pojazd). Pierwszeństwo „reguluje” się samo. Decydują względy grzecznościowe. My też znaleźliśmy się w sytuacji, gdzie stojący z przeciwka samochód mrugał światłami dając zachętę do przejazdu, a my robiliśmy dokładnie to samo.


„Uwaga na jeźdźców konnych” (których na drogach jest rzeczywiście sporo, chyba, że jest znak zakazujący jazdy konnej po drodze).



Widzieliśmy też znak: „Uwaga na przechodzące kaczki”.

Znaki dotyczące dróg highlandu, to: „Droga dostępna tylko dla pojazdów z napędem 4x4”, 



„Droga na swym przebiegu posiada przejazdy przez rzekę (brody)”,


 albo po prostu tablica z napisem: „Droga zamknięta”, a kiedy będzie otwarta, można śledzić w internecie.


Zatem powiedzenie: "szerokiej drogi" ma w Islandii szczególne znaczenie (tym bardziej, że większość dróg jest wąska). I powinno raczej brzmieć: "przejezdnej drogi".
Przejezdności!

Święto narodowe Islandii

Dziś przypada święto narodowe Islandii. To 70-ta rocznica proklamowania Republiki (17.06.1944 r.). Celowo więc zaplanowaliśmy zakończenie naszej podróży na ten dzień w stolicy Islandii. Byliśmy ciekawi jak Islandczycy świętują. Z pewnością w świętowaniu przeszkodził im ulewny deszcz. Ale idąc do nieodległego centrum, cali ociekający wodą, pomimo kurtek i parasola mogliśmy zaobserwować, że pomimo niesprzyjającej aury Islandczycy siedzą przy swych domostwach pod rozstawionymi płóciennymi zadaszeniami i biesiadują. W samym centrum, nazywanych przez tutejszych rynkiem (taki niewielki placyk z oświetlonym neonami bistro pośrodku) rozstawiono głośniki i puszczano muzykę taneczną. Wyobraźcie sobie ulewny deszcz „walący” na głowy i uradowanych Islandczyków w pląsach. Niektórzy byli przyodziani w peleryny, większość była jednak w zwykłych ubraniach i ociekali wodą.


 Na ulicach skromne akcenty świąteczne: narodowe flagi oraz rozwieszone na latarniach baloniki w kolorach niebieskim i białym. My postanowiliśmy uczcić narodowe święto Islandii oraz zakończenie naszej przygody w pobliskim „Fish Market” gdzie serwują najlepsze islandzkie sushi. 


W sympatycznym ciepełku usadzono nas na wysokich stołkach, frontem do kuchni, gdzie mogliśmy przyglądać się jak przygotowuje się dla nas zamówione danie. W międzyczasie raczyliśmy się przepysznym chlebkiem z masłem (w Islandii w restauracji w oczekiwaniu na posiłek spożywa się chleb z masłem) i tatarem z łososia na czymś w rodzaju "krakersa'.


 Co tu dużo mówić – wszystko było pyszne. „Pyszność” wynikała między innymi zapewne z faktu, iż wszystkie składniki były bardzo świeże.

(zupa z langusty - wkładka)

(zupa z langusty - "po zalaniu zupą")



 Ukontentowani posiłkiem, choć całkiem przemoczeni powróciliśmy do naszego gesthousu. Ostatni wieczór upłynął nam na wsłuchiwaniu się w bębniący o szyby deszcz, co co jakiś było przerywane warkotem przelatującego nad nami i podchodzącego do lądowania na pobliskim krajowym lotnisku samolotu. To przypominało nam o naszym locie do domu już jutro.

Dyrholaey i Myrdalsjokull

Mgła, mgła, mgła – nawet ona nie jest w stanie przygasić długiego, ciągłego dnia polarnego. 

(zdjęcie wykonane o 1-wszej w nocy z okna guesthousu)

No ale co z naszymi planami na dziś, jak nic nie widać. Prawdą jest to co napisali w przewodniku, że okolice Vik są najwilgotniejszym miejscem w kraju. Pada tu prawie codziennie z nisko zawieszonych chmur. Po dobrym śniadanku wyruszamy w drogę. Dziś Dyrholaey – majestatyczny przylądek zwany islandzkimi drzwiami piekieł z racji burzliwego tam oceanu i wielu w tym miejscu ofiar na morzu. Przylądek ten jest jednocześnie najbardziej na południe wysunięta częścią Islandii. Wybrzeże Dyrholaey przyciąga ciekawie ukształtowanymi skałami wystającymi z morza. Wśród nich jedne nazywane elfami, i ta najważniejsza, przyciągająca turystów: łuk skalny z olbrzymią dziurą pozwalającą przepłynąć przez nią mniejszym statkom. Rozbijające się o klify i skały fale tworzą istna kipiel. A na skałach jest też dużo do oglądania. Tam bowiem gnieździ się rozliczne ptactwo z puffinami (maskonurami) na czele. Te ostatnie są celem teleobiektywów turystów. Przybyliśmy więc tu i my. Z tą mgła nie było najgorzej. Tylko przez chwilę zakrywała skały, ale oceaniczny wiatr szybko ją rozganiał wpychając w głąb lądu. Najpierw spenetrowaliśmy dolną część przylądka. 






Potem po dość stromej szutrowej drodze dostaliśmy się na szczyt. To tutaj można obserwować łuk skalny z olbrzymią dziurą. 

Z drugiej strony rozciąga się rozległa panorama czarnej plaży.


Na szczycie stoi również blisko stuletnia latarnia morska. 


Weszliśmy na skalny łuk (mając pod sobą olbrzymia dziurę) i odkryliśmy królestwo puffinów. Należało delikatnie podejść, a wręcz podczołgać się, zająć stanowisko i... "strzelać" zdjęcia. A efekty? Oceńcie sami. 





Dyrholaey był przełomowym punktem naszej podróży. Odtąd powoli zmierzamy ku końcowi przygody. Skierowaliśmy się w stronę Reykjaviku. Ale jeszcze przedtem zrobiliśmy „skok w bok”. No bo byliśmy na lodowcu Langjokull, liznęliśmy Vatnajokull, a przecież jest jeszcze jeden z trzech wielkich islandzkich lodowców: Myrdarsjokull. Żeby było powiedziane, że zaliczyliśmy całą wielką trójkę, udaliśmy się na lodowiec Solheimajokull, który jest częścią tego ostatniego. Nie wystraszył nas pokrapujący deszcz i dotarliśmy szutrową drogą F221 prawie pod sam lodowiec. 


Od końca drogi prowadziła ścieżka, którą po 15 minutach osiągało się cel. 



Lodowiec w dużej części pokryty był pyłem wulkanicznym (pewnie z ostatniej erupcji Eyjafjallajokull). Dostać się można było do niego przez grząskie wulkaniczne "wydmy'. Pochodziliśmy trochę po lodowcu zaglądając w głębokie szczeliny. 






Przy lodowcu znajduje się niewielkie schronisko w kształcie konteneru, gdzie uraczyliśmy się kawą, bowiem czuliśmy spadek ciśnienia.


 I dobrze to czuliśmy, bo wkrótce po wyjeździe na drogę N1 rozpadało się i ulewnie lało do samego Reykjaviku. Przed Reykjavikiem zatrzymaliśmy się, jak się okazało, na nietypowej stacji benzynowej. Właściciel stacji, jako fan footbolu urządził na niej prawdziwe muzeum piłkarstwa, prezentując w budynku stacji (w części barowej) szaliki, proporczyki klubowe, zdjęcia z ważnych wydarzeń piłkarskich i portrety piłkarzy (islandzkich). Znaleźliśmy tam też akcenty polskie: szalik z napisem „Polska biało-czerwoni” i proporczyk Ruchu Chorzów. 






W deszczu przybyliśmy do naszego islandzko-polskiego guesthousu, by po wypakowaniu się spędzić popołudnie w stolicy Islandii.